Przejdź do głównej zawartości

Jacek Dyba „Uciekinier ze świętego miasta”.

Wracam dziś do Was z recenzją o bardzo krótkiej polskiej powieści.  Absolutnie szerzej nieznanej i wydaje mi się, że lepiej by było, gdyby tak pozostało. Dlaczego? Zapraszam do recenzji, ale ostrzegam, dzisiaj nie będzie miło.

Źródło: zaczytani.pl
Tytuł: Uciekinier ze świętego miasta.
Autor: Jacek Dyba.
Seria/cykl: -.
Data premiery: 2017.
Wydawnictwo: Novae Res.
Liczba stron: 132.

Jacek Dyba to polski autor. Żadnych więcej informacji nie udało mi się o nim znaleźć. Wiadomo tylko tyle, że ma takie personalia (albo jest to pseudonim – nie można tego wykluczyć) i wydał nakładem wydawnictwa Novae Res w tym roku jedną powieść. 

Wygląda na to, że „Uciekinier ze świętego miasta” to debiutancka powieść autora. Chociaż słowo „powieść” w odniesieniu do tego utworu, to moim zdaniem, spore nadużycie – bardziej pasowałoby określenie „nowela”, albo w ogóle „opowiadanie”. Nie będę tego dłużej roztrząsać, ale od tego momentu przestaję używać słowa „powieść” wobec tego dziełka.

„Uciekinier ze świętego miasta” to książeczka o niewielu stronach i da się ją przeczytać w kilka godzin. Jej opis jest całkiem ciekawy i zachęcający do lektury. Mianowicie zawiera informacje o tym, że jest to opowieść o niezwykłej, wręcz niemożliwej, przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy są skrajnie różnymi typami osobowości, a ponadto zapoznają się w niekoniecznie sprzyjających ku temu warunkach. Zasadniczo bowiem ich pierwsze spotkanie i kreowanie przyjaźni odbywa się w wadowickim areszcie śledczym, w którym obaj spędzają z różnych przyczyn trochę czasu w jednej celi.

Pierwszy z mężczyzn to Wiktor, który jest muzykiem i nauczycielem. Trafił do aresztu śledczego za coś czego najprawdopodobniej nawet nie zrobił. A nie mając bladego pojęcia o tym, że jest o cokolwiek oskarżony, przez dwa lata beztrosko i niechcący wymykał się wymiarowi sprawiedliwości. Niechcący, bo nie wiedząc o niczym, nawet się przed nikim specjalnie nie ukrywał – po prostu sobie normalnie funkcjonował. Drugi z mężczyzn to niejaki Sławek. Znany z pierwszych stron gazet gangster o pseudonimie „Harnaś” – porównywany do Robin Hooda, ponieważ okradał bogatych, a to co złupił rozdawał biednym.

Samo zawarcie przyjaźni przez głównych bohaterów było... co tu się oszukiwać, dziwne. Biorąc pod uwagę fakt, że Sławek grypsował, a Wiktor był tylko „frajerem”, to co wymyślił autor jest po prostu niemożliwe. Jeszcze mniej prawdopodobne jest, aby taki zwykły gość, jak Wiktor, zdobył tak wielkie poważanie u współwięźniów, nie dość, że w tak krótkim czasie, to na dodatek bez znajomości w światku grypsery. Z tego, co słyszałam z opowieści, to prędzej zostałby przerobiony na „dziewczynę” któregoś z grypsujących i na tym by się jego „kariera” zakończyła. Stąd moje wrażenie, że ten chwyt fabularny jest absolutnie niemożliwy w prawdziwym życiu i głównie to niszczy realizm w tej opowieści, która z założenia jest obyczajowa, a więc teoretycznie realistyczna. Jednak może to tylko moje czepianie się, bo to akurat w sumie najmniejszy mankament tej noweli, ale zanim przejdę do niewątpliwych minusów, wspomnę chociaż o plusach.

Do plusów z pewnością należy język, jakiego używa autor. Widać, że ma do tego naturalny dryg i sam styl oraz konstrukcja zdań jest całkiem przyjemna. Dużym plusem jest też samo zakończenie tej historii, bowiem autor zaskakuje czytelnika niesztampowym rozwiązaniem – jest to niewątpliwie jeden z lepszych fragmentów tej noweli. Mamy tu narratora wszechwiedzącego w trzeciej osobie, a sama fabuła podzielona jest na trzy rozdziały. Pierwszy rozdział jest zdecydowanie najlepszy i najbardziej dopracowany, potem robi się dużo gorzej. Dlaczego?

Otóż największą wadą tej krótkiej książeczki jest to, że brakuje w niej dużej ilości tekstu. I nie wiem czy to wina autora, korekty czy wydawnictwa – ale o ile w pierwszym rozdziale jeszcze daje się zrozumieć w miarę, co się dzieje, o tyle w kolejnych jest to praktycznie niemożliwe i to pomimo wracania się o kilka stron i czytania po raz kolejny tego samego fragmentu, żeby zweryfikować, czy może gdzieś nie przeskoczyłam wzrokiem, niechcący ominęłam coś, co wyjaśnia o co chodzi. I wierzcie mi, nie przeskoczyłam. Ten tekst tak po prostu wygląda. Jest chaotyczny, poszarpany, brakuje w nim ciągu przyczynowo-skutkowego, brakuje informacji wyjaśniających choć trochę sytuacje, które opisuje autor. W dialogach jest bałagan, bo wygląda na to, że samemu autorowi myli się, kto miał właśnie mówić i w ten sposób Sławek stawał się momentami Wiktorem i vive versa, co jeszcze bardziej utrudniało zrozumienie fabuły. Kolejnym minusem jest kreacja bohaterów. Nie ukrywam, że po opisie książki spodziewałam się przynajmniej porządnie nakreślonych portretów psychologicznych chociaż głównych bohaterów. Nic z tego. Same charaktery są bardzo szkicowo, ale i sztampowo zarysowane, co nie zostawia też nawet zbyt wiele miejsca dla naszej wyobraźni do popisu. Podejrzewam (bo pewności nie mam), że pan Dyba pragnął przede wszystkim zwrócić uwagę odbiorcy na tę niepojętą, niemożliwą przyjaźń pomiędzy głównymi bohaterami, ale... no, nie udało mu się – w ogóle nie tędy droga. Nie będę też ukrywać, że wiem doskonale co autor chciał przekazać czytelnikowi, bo mam nieodparte wrażenie, że sam autor też tego jednak nie wiedział.

Ach, niewątpliwym atutem jest piękne wydanie. Novae Res, jak zawsze się postarało i wydało książkę na papierze o świetnej gramaturze i w pięknej szacie graficznej, która swoim monochromatyzmem i minimalizmem przyciąga wzrok. Postarano się również o interesujący, zachęcający opis. W efekcie skusiłam się i żałuję.

Reasumując, jeśli macie ochotę dowiedzieć się jak nie pisać książek, jak ich nie wydawać (serio, Novae Res, zawiodłam się na Was, że wydaliście ten koszmarek), ewentualnie jak wygląda wczesne stadium brudnopisu szkicu powieści, to możecie po tę książeczkę sięgnąć. Teoretycznie dużo czasu przy niej nie zmarnujecie, bo ma tylko i równocześnie aż 132 strony. Może moje oczekiwania były od samego początku zbyt wygórowane, bo po opisie wydawnictwa spodziewałam się czegoś w klimacie „Murów Hebronu” Stasiuka. Może i tak. Co nie zmienia faktu, że jest to największe moje, jak dotąd, rozczarowanie literackie 2017 roku. I mam wrażenie, że nic go nie przebije.

Moja ocena: 2/10 – wystawione z przykrością, bo pomimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie ocenić tej pozycji wyżej.

Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.


Komentarze

  1. O rety, ale tragedia! Męska przyjaźń brzmi dla mnie szalenie interesująco, ale nie, nie sięgnę po tę powieść za nic. ;) A Tobie współczuję, że trafiła Ci się tak kiepska lektura.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są inne, dużo ciekawsze i dużo lepiej napisane książki - dlatego nie marnuj na nią czasu. ;) Cóż, sama sobie wybrałam, co chcę dostać do recenzji, opis był interesujący, a wyszedł taki babol. :/

      Usuń
  2. Czasami tak jest z debiutami, ale może to taki specjalny zabieg? ;) Novae Res faktycznie często ma ładne wydania książek, a na okładki zwracam często uwagę zanim przeczytam o czym dana książka jest. Niby ma się nie oceniać po okładce, ale... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przypadku Novae Res, które słynie z pięknych wydań - i mam tu na myśli nie tylko szatę graficzną, ale również papier świetnej jakości i porządne klejenie książek - ciężko nie oceniać po okładce. ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Marina Abramović „Pokonać mur. Wspomnienia”.

Witajcie. 🙂 Dziś przychodzę do Was z recenzją autobiografii bardzo fascynującej osobowości. Kobiety, która z samego procesu powstawania sztuki stworzyła sztukę. Przy okazji bardzo inspirującej osoby. Ale nie przedłużajmy! Zapraszam do lektury. Tytuł: Pokonać mur. Wspomnienia. Tytuł oryginału: Walk Through Walls: A Memoir. Autor: Marina Abramović. Tłumaczenie: Magdalena Hermanowska, Anna Bernaczyk. Seria/cykl: Biografie i powieści biograficzne. Data wydania: 24 kwietnia 2018. Wydawnictwo: Rebis. Liczba stron: 432. Marina Abramović to serbska artystka performance, pisarka oraz reżyserka i producentka filmowa. Jej prace eksplorują body art, sztukę wytrzymałości i sztukę feministyczną, relacje pomiędzy performerem a publicznością, granice wytrzymałości ciała oraz możliwości umysłu ludzkiego. Jest aktywna artystycznie od ponad 40 lat i sama określa się mianem „babci performance'u”. Jest pionierką nowego pojęcia tożsamości poprzez angażowanie obserwatorów jej perfomance

Haruki Murakami „Norwegian Wood”.

Witajcie po (znowu dość długiej) przerwie. Wczesna wiosna to dla mnie zawsze idealna pora na czytanie prozy Murakamiego. Jest to ten moment w roku, kiedy najbardziej do mnie przemawia jego styl. Kojarzy mi się zawsze ze słonecznym albo szarawym wczesnowiosennym dniem, ale z takim jeszcze mroźnym powiewem wiatru. A także z krystalicznie czystym dźwiękiem fortepianu. Może to wynikać z okoliczności, w jakich po raz pierwszy zapoznawałam się z twórczością tego pisarza. Czy Wy też macie jakieś konkretne okoliczności okołopogodowe i okołopororoczne podczas których najbardziej Wam pasują powroty do dzieł Waszych ulubionych autorów? Dajcie znać w komentarzach w razie czego. 🙂 A ja zapraszam do recenzji i równocześnie przepraszam za pewną chaotyczność - jest to spowodowane tym, że o prozie Murakamiego bardzo trudno mi się pisze, bo bardzo mocno ją odczuwam. Tytuł: Norwegian Wood. Tytuł oryginału:  ノルウェーの森 (Noruwei-no mori). Autor: Haruki Murakami. Tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott,